Cyrk na Cyprze: bez auta, bez planu, bez słońca = bez szans?
Dlaczego Cypr? Bo zachciało się lata w
zimie! Przecież każdy, kto choć raz złapie
polską deprechę już w połowie listopada marzy, by na chwilę w tym
okresie wyjechać. Jeśli nie na drugą połowę kuli ziemskiej, to
choć trochę na południe, żeby złapać odrobinkę słońca. A że
Mój Stary w tym roku zaplanował dla siebie Ugandę na dwa tygodnie,
to mi ciśnienie, żeby też gdzieś wyjechać, wzrosło naturalnie
jeszcze bardziej!
I dokładnie wtedy, kiedy
afrykańskie plany mojej drugiej połowy zaczynały nabierać
rumieńców, a moje jesienne przymulenie sięgać zenitu pojawia się
u nas na kawie nasz przyjaciel. Zwany Jaśkiem. I zaczyna opowiadać
nerwowo furcząc na lewo i prawo, jak to zaplanował wyjazd na Cypr
dla siebie, synka i ukochanej konkubiny i już kupił bilety i
zarezerwował chatę na airbnb, czyli spontan friko romantiko, a
tymczasem ona - konkubina – niezależna kobieta, na ten grudniowy
termin zaplanowała już sobie inne sprawy niezwyklej wagi! I nie
chce jechać! - tu Jaśkowi żyłka już prawie pęka ... „No cóż,
pojadę sam z Guciem.” - kończy swój wywód.
I wtedy właśnie w
naszych głowach, które często nadają na tych samych
częstotliwościach pojawia się jeden, wspólny pomysł: JA - „A
może ja pojadę z Klarą z wami?”, ON - „A może ty
pojedziesz?”. No i tak się to zaczęło. My, czyli dwójka
nieogarów i nasza dwójka dzieciarów w żłobkowo – przedszkolnym
wieku, czyli dość duża szansa, że my się trzy razy (dziennie)
zgubimy, jakieś trzydzieści rzeczy zawieruszymy, a nasze potomstwo
i tak będzie przekonane, że ich rodzice są zajebiści! I jeszcze
nie zamęczą nas tekstem pt.:„nudzę się”, bo jedno dopiero
zaczyna mówić i tego obrzydliwego sformułowania jeszcze nie ma w
swoim repertuarze, a drugie, jeśli tylko dać mu możliwość,
przerzuca się na "mam te moc" i nieustanny śpiew.
![]() |
Dzieciaki na Cyprze |
Bilety dokupione, z Moim
Starym i synem, którzy mieli pozostać w domu, już wszystko
domówione. Ja ze swym nowym podróżniczym partnerem i naszymi
niewspólnymi dzieciakami pełni nadziei na relaks pod palmami i
bezstresowe one-day-tripy po Cyprze zbliżamy się wielkimi krokami
do dnia naszego wyjazdu. Niestety, tuż za nami zbliża się do niego
również wielka, czarna, cypryjska chmura...
My ciągle jeszcze na
fali reisefieber kręcimy sobie bekę, że udaje nam się w sensownej
cenie kupić rodzinne bilety pkp do Wawy i z powrotem, (niezła
rodzinka, hehehe)! Wtedy jeszcze nie zdajemy sobie sprawy, że żeby
opuścić Cypr i wsiąść do samolotu do naszych prawdziwych rodzin,
będziemy musieli ściemniać na lotnisku, że my naprawdę jesteśmy
mężem i żoną, a nasze zupełnie niepodobne do siebie dzieci to
rodzeństwo...no, ale kto to wtedy wiedział...
![]() |
Lotnisko Chopina w Warszawie |
Wycieczka zaczyna się dość spokojnie. Jedziemy do stolicy, nocujemy u znajomej, następnego dnia o nienormalnej porze - 6 rano wylatujemy do Larnaki. Jasiek już na tym etapie gubi swoją ulubioną zimową czapkę...
Dzieci w samolocie
znośne, czyli moje śpi, Jaśka skacze;), ale pora, o jakiej
musieliśmy wstać, lot samolotem, transport busem i mimo wszystko
brak słońca, po które przecież jechaliśmy, sprawia, że do
naszego wynajętego domu dojeżdżamy zrypani i odrobinę
rozczarowani. Ziejący wódą Rosjanin (jest 13.00) – właściciel
chałupy, przyjmuje nas jednak przyjemnie, a widok z okna i tarasu na
ziejące chłodem morze jest powalający więc przyklejamy uśmiech,
rozpakowujemy się, szybka kawka i wyjeżdżamy do centrum, na
miacho. W okolicy naszej chaty jest bowiem tylko sklep, remiza
strażacka, której głośne ijo ijo słyszymy każdego dnia,
zwłaszcza o 7 rano i przelotówka...
To jest nasz pierwszy
raz, kiedy próbujemy ogarnąć transport publiczny (oboje nie mamy
prawka, więc pozostaje poruszać się autobusami). Trochę się
błąkamy z wózkami i już nieco zmęczonymi bahorkami między
jednym, a drugim przystankiem, na których po cypryjsku, we wschodnim
dzikim stylu nie ma ani rozkładów, ani pocałujcie się w dupę,
ale w końcu wsiadamy.
![]() |
Autobusem po Larnace |
Wysiadamy w centrum
Larnaki. No i cóż – szału nie ma, z czym się oczywiście
liczyliśmy. Łazimy więc jakieś dwie godzinki, zahaczamy o stary
kościół, marinę, i oczywiście atrakcję główną, czyli plac
zabaw, gdzie z kolei koleś z wąsem zahacza nas oferując... trawkę.
Trochę się nie spodziewam, że najlepsza dealerka odbywa się w
Larnace na placu zabaw, ale cóż, co kraj to obyczaj. A może po
prostu w naszych zimowych kurtkach i po sprawdzeniu pogody na
następne dni wyglądamy też na takich, którym jednak do szczęścia
czegoś brakuje...no, w każdym razie to nas przekonuje, że czas
wracać. Szybkie zakupy na wieczór i...no i zaczyna się kolejne
poszukiwanko przystanku, skąd będzie odjeżdżał autobusik do nas.
Poszukiwania trwają nie więcej niż godzinkę, potem postój na
znalezionym przystanku zaledwie marne 40 minut i już jesteśmy w
autobusie. Łącznie powrót z miasta do naszego zadupia trwa
niewiele ponad dwie godziny. Biorąc pod uwagę nasz wspólny nieogar
– byliśmy z siebie dumni! Wieczorem pozostało tylko sponiewierać
się pysznym, cypryjskim winkiem, zaplanować trip do Nikozji na
następny dzień i do wyra!
Kolejny dzień, o dziwo,
wita nas promykami słońca. Bez ciśnienia więc jemy śniadanko,
spijamy kawkę, łazimy chwilę po plaży, po czym wyruszamy do
Nikozji. Nie jest źle, na razie wszystko idzie zgodnie z planem.
Nawet autobusy wyjątkowo, przypadkowo zresztą, nam dopasowały.
Jasiek gubi co prawda szalik swojego syna i każde z nas co najmniej
pięć razy w ciągu dnia wypowiada w amoku słowa „gdzie jest
moje...” ale i tak jest git. Nikozja jest przepiękna, dzieciaki
bawią się razem, Greczynka w lokalnej knajpce karmi naszą czwórkę
wspaniałym obiadem, a nasze pociechy karmią resztkami wszędobylskie
koty. Wszyscy są zadowoleni.
![]() |
Główna atrakcja na Cyprze - koty! |
![]() |
Obiad w greckim stylu |
Pada tylko w drodze powrotnej i choć kałuże dopiero zaczynają przybierać na rozmiarach Jasiek dociera do domu w całkowicie przemoczonych butach...które pozostają mokre już do końca wyjazdu...no cóż, szczerze mówiąc, nie wiem jak tego dokonał. Ze zdziwieniem patrzyłam jak z uporem maniaka wchodzi z wózkiem w każdą co większą kałużę, no, ale co tam, widać odrobina cyrku na kółkach jest obecna nie tylko w mojej familii...no, a poza tym kolejna szarpanina z wózkami od przystanku do przystanku robi swoje, zwłaszcza jak się ma dzieciaka ciągle schodzącego z wózka i bałagan w głowie!
Nasza wycieczka ogólnie
jest krótka. Przed nami jeszcze tylko dwa pełne dni na wyspie. Oba
masakrują doszczętnie naszą, zwłaszcza moją psychę. Kiedy w
środę budzimy się leje. Przemoczone doszczętnie są dwa nasze
wózki, które oczywiście oboje zapomnieliśmy wstawić dzień
wcześniej do domu...Ja jednak jestem już w fazie, którą zazwyczaj
reprezentuje Mój Stary czyli „trzeba zrealizować plan dnia” i
mimo wszystko chcę jechać do Famagusty – miasta w północnej
części Cypru, które jest pod okupacją turecką, a o którym
Jasiek naopowiadał mi już cudów! Opatulamy więc wózki ceratami,
dzieciaki w worki reklamowe i kurtki przeciwdeszczowe i wychodzimy
dzielnie na przystanek! A właściwie w miejsce, które mój nowy
podróżniczy partner dzień wcześniej wyznacza jako miejsce, z
którego ma odjechać międzymiastowy do Famagusty. Czyli na plac
przed remizą...
Od razu wydaje mi się to
podejrzane, że nie ma tam nawet zwykłego słupka ze znakiem
„przystanek”, ale Jasiu (naturalnie stojąc znów pośrodku
największej kałuży) przekonuje, że to właśnie stąd odjeżdża
ten autobus! No, dar przekonywania to on ma, więc po 15 minutach
moknięcia widzimy owszem, jak autobus nadjeżdża...zbliża się...po
czym mija nas, a kierowca na dodatek puka się w głowę, kiedy
próbujemy go zatrzymać machaniem. Taka sytuacja...
Nie pozostaje nic innego
jak z całym majdanem, na pełnym wkurwie, ale ze spokojem na twarzach iść już tylko
po żarcie i browara do sklepu, po czym wrócić na chatę. Dzień
upływa nam sennie. Popołudniu uskuteczniamy jeszcze tylko spacer po
plaży z dzieciakami, który jak zwykle musi się w wydaniu mojej
Klary skończyć błogim wyciem „ja już nie moge, ja tu padne na
te kamienie”!
Właściwie dzień ten
kończę jednak jednym pozytywem, a mianowicie autobus, na który w
deszczu czekaliśmy i który tak absurdalnie głupio nam uciekł
wcale, jak się okazało, nie jechał do Famagusty. Z południowej
części Cypru do Tureckiej Republiki Cypru Północnego, gdzie leży
nasza upragniona Famagusta, co udaje mi się wieczorem sprawdzić,
nie ma żadnego autobusowego połączenia. Granice trzeba przekroczyć
na nogach (tudzież autem). Autobus z Larnaki jedzie tylko do
Paralimni, miejscowości leżącej w dystrykcie Famagusta, a to
jednak nie to samo. Aczkolwiek to oczywiście wystarczy, by na
niektórych cypryjskich rozkładach autokarowych widnieć jako
połączenie Larnaka – Famagusta...Także, po rozwikłaniu tej
zagadki cypryjskich zawiłości autokarowych jestem właściwie
zadowolona, że tak nam się pofarciło! Nie ma co, możemy wznieść
toast za podróżniczą zaradność!
Do Famagusty docieramy
następnego dnia, ale ta wycieczka zasługuje na odrębny wpis...
Ostatni dzień to
pakowanko z samego rana i wyjazd. Oczywiście, już od rana zaczyna
świecić słońce i prognozy na następne dni są... świetne!
Wellkome to sunny island! - czytamy potem na lotnisku i tryskamy
energią bo nas „sunny island” posmyrała jednym z najbardziej
pochmurnych, chłodnych i deszczowo – burzowych tygodni w tym roku!
Brawo My! Pozostaje już tylko porządnie dać się wychłostać na
cypryjskim lotnisku i można w końcu będzie nacieszyć się polską
zimą!
Zaczynamy więc: najpierw
standardowo czekanko na przystanku autobusowym – do tego już
przywykliśmy, potem kilometrowe kolejki do sprawdzenia bagażu,
zestaw pytań pt: gdzie jest Pani mąż? Pana żona? Gdzie ojciec
dziewczynki? Gdzie matka chłopca? - „W Polsce” - odpowiadamy i
tu zaczyna się kolejna jazda, którą Jasiek rozwiązuje ostatecznie
w genialny sposób - udając głupa nie rozumiejącego po angielsku i
oznajmia, że to ja jestem przecież jego żoną i matką dziecka.
Dzieci znaczy się...
Ja myślę sobie –
zaraz wylądujemy w kiciu, ale jak się okazuje, małe kłamstewko, a
cieszy wszystkich! A najbardziej grubaśnego urzędnika na
lotnisku...naprawdę odetchnął z ulgą, że nie będzie musiał nas
dłużej przetrzymywać! Potem upychają nas szybciutko do kanciapy
jak dla uchodźców i już tylko krok dzieli nas od wylotu...
Wylatujemy oczywiście z
opóźnieniem, w samolocie ponowny ubaw: tym razem to ja dostaję do
towarzystwa skaczące dziecko, a potem już tylko moje zgubienie się
na lotnisku w Wawie, nasz wspólny sprint do skm-ki i kolejny do
pociągu na dworcu zachodnim i jesteśmy już na ostatniej prostej do
domu!
W przedziale osiem osób
udających, że wszystkim jest wygodnie, Gucio, który już na
początku wylewa na siedzenie sok i Klara, która rozsypuje chrupki,
no luzik. W połowie trasy dzieci wchodzą nam i współpasażerom na
łeb, ale my już nawet nie mamy siły ich uspokajać...Klara
przecież tylko udaje psa i szczeka, Gucio widząc to zaczyna być
kotem i miauczy po podłodze, co moja córa, żeby być jednak
lepszą, puentuje odśpiewując (nadal w pozycji psa) „Jeszcze
Polska nie zginęła”...Pasażerom opadają przysłowiowe szczęki,
my płaczemy ze śmiechu.
Niby zabrałam ze sobą
tylko połowę naszego cyrku, ale jednak, jak się okazało, moje
chłopaki dostali godne zastępstwo! Znowu cyrk na kółkach - kwintesencja udanego wyjazdu! :)
Komentarze
Publikowanie komentarza