Matka na stoku, czyli cyrk na nartach!
Narty...no cóż, za
dzieciaka nie nauczyłam się na nich jeździć. Moi rodzice nigdy
specjalnie nie mieli ambicji, by ten sport ze mną ogarnąć... bo
niby po co? I niby jak? Skoro w górach nie bywaliśmy, a narty
widziałam tylko w telewizji... No, po prostu: kiedyś to było
inaczej, teraz też jest inaczej... Takiego czasem chorego wręcz
zaangażowania w rozwój dziecka jak dziś po prostu w latach
osiemdziesiątych żaden znany mi rodzic nie wykazywał, bo nie było
ani kasy, ani możliwości, ani świadomości. Jeździło się na tym
co się miało, czyli na sankach po starszej siostrze, albo na
własnych czterech literach.
Wszystko zmieniło się kiedy byłam już dorosła. Wyjazdy na narty stały się wtedy nie tyle łatwe do zrealizowania, co wręcz obowiązkowe dla każdego aspirującego do klasy średniej obywatela naszego w większości jednak nizinnego kraju. Narty zostały zimową normą nawet w rejonach nadmorskich. Każdy szukał górek gdzie się dało, by móc wbić się w ten trend. No więc i ja – absolutne sportowe beztalencie, mimo swoich dwóch lewych rąk i nóg, postanowiłam spróbować.
Znalazłam nawet chętnego
do udzielenia mi pierwszych lekcji. A właściwie dwie chętne,
zaprzyjaźnione wiedźmy, które chwytały się po prostu każdego
sportu. To one pierwsze zabrały mnie na sopocką Łysą Górę. To
oczywiście właściwie bardziej wzniesienie, niż góra, ale ta
szumna nazwa pozwala mieszkańcom Trójmiasta żyć w przeświadczeniu, że i u
siebie mogą być „na nartach”;). No więc pojechałyśmy.
Oczywiście, one nie zdawały sobie wtedy sprawy z jakim beztalenciem
mają do czynienia...oprzytomniały trochę jak zobaczyły mnie
„jadącą”. Mimo to, chyba z litości, albo może dla beki dalej
wytrwale mnie motywowały, zbierały ze śniegu, pomagały zakładać
zgubione narty, odnajdywać stracone po drodze kijki i przepraszać
na trasie innych narciarzy oszołomionych moją jazdą...
![]() |
Tylicz - widok na Góry |
Potem jeszcze kilka razy z nimi, albo z Moim Starym wybrałam się na narty na Kaszuby, gdzie idąc za trendem rozrastały się kolejne „ośrodki narciarskie”. Z czasem nawet dorobiłam się własnych butów narciarskich, ale jeśli chodzi o umiejętności, to niewiele się zmieniło. Dalej pługując ciągle przeżywałam stres i rozkminiałam, co tu zrobić, żeby się nie zabić, nie połamać i nie ośmieszyć za bardzo...no bo stara baba lecąca z orczyka za jadącym przed nią brzdącem to jednak, delikatnie mówiąc, zabawny widok...właściwie nie wiem czego się bałam bardziej: zjazdu na nartach czy tego koszmarnego orczyka... No a potem Mój Stary, znów podążając za trendami, zaczął jeździć na narty w Alpy... i tak się skubany rozbestwił, ze już górki typu Wierzyca na Kaszubach stały się dla niego „bez sensu”... Dla Tymona – Księżunia nauka z ojcem kończyła się zwyczajowo słowami „Nie chcę! Nie będę! To jest głupie!”, a nasza córka była na narty wciąż za mała... i tym oto sposobem nie miałam nart na nogach przez kolejne trzy lata...
No, ale czas leci, dzieci
rosną i w końcu, mając już prawie czterdziechę na karku znów
przyszedł czas na mnie! Postanowiłam wybrać się na narty w góry!
Polskie góry – tak na początek. Właściwie też dla dzieciaków
– niech mają trochę sensownej zimy, śnieg zobaczą, dopóki
jeszcze jest, i niech się może też na nartach nauczą. Ja przy
okazji postanowiłam spróbować ponownie swoich sił.
Zacznijmy od tego, że wiadomo, na stoku nie można pokazać się w byle czym. Co prawda Beskid Sądecki to nie Alpy, ale nawet tam obowiązuje pewien outfit: kolorowe wdzianko winno być przeznaczone absolutnie i wyłącznie na narty i mieć odpowiednią markę. Mile widziane oczywiście oczobitne kolory i wzory. Dla niektórych nawet kolor nart nie był bez znaczenia... Moja stylówka w wersji po taniości zdecydowanie odbiegała od tych wymogów. Można powiedzieć, podążała za moimi narciarskimi umiejętnościami. Na stoku brylowałam więc jako królowa zero weste: narty w spadku po szwagierce, czarna, nienarciarska kurtka zakupiona jeszcze w czasach, kiedy wszystko kupowałam czarne, granatowe spodnie chłopięce zdobyte w lumpie jakieś dziesięć lat temu, co prawda za krótkie (bo dziecięce), ale przy wysokich butach narciarskich raczej nie sypał mi się pod nie śnieg (o ile się nie wywaliłam oczywiście) i pożyczony kask. Całość dopełniały zamiast gogli moje zwykłe okulary. Taki look miał jeden, jedyny plus: każdy, kto mnie widział wiedział od razu z kim ma do czynienia i omijał szerokim łukiem. Nic nie pozostawiało tu złudzeń. Idealny przykład początkującej „narciarki - modowej ignorantki na dodatek.
![]() |
Dzieci ze szkółki narciarskiej |
Zacznijmy od tego, że wiadomo, na stoku nie można pokazać się w byle czym. Co prawda Beskid Sądecki to nie Alpy, ale nawet tam obowiązuje pewien outfit: kolorowe wdzianko winno być przeznaczone absolutnie i wyłącznie na narty i mieć odpowiednią markę. Mile widziane oczywiście oczobitne kolory i wzory. Dla niektórych nawet kolor nart nie był bez znaczenia... Moja stylówka w wersji po taniości zdecydowanie odbiegała od tych wymogów. Można powiedzieć, podążała za moimi narciarskimi umiejętnościami. Na stoku brylowałam więc jako królowa zero weste: narty w spadku po szwagierce, czarna, nienarciarska kurtka zakupiona jeszcze w czasach, kiedy wszystko kupowałam czarne, granatowe spodnie chłopięce zdobyte w lumpie jakieś dziesięć lat temu, co prawda za krótkie (bo dziecięce), ale przy wysokich butach narciarskich raczej nie sypał mi się pod nie śnieg (o ile się nie wywaliłam oczywiście) i pożyczony kask. Całość dopełniały zamiast gogli moje zwykłe okulary. Taki look miał jeden, jedyny plus: każdy, kto mnie widział wiedział od razu z kim ma do czynienia i omijał szerokim łukiem. Nic nie pozostawiało tu złudzeń. Idealny przykład początkującej „narciarki - modowej ignorantki na dodatek.
Tak wystrojona przybyłam na stok. Zwarta i gotowa. Nawet instruktora sobie wzięłam, żeby pod okiem profesjonalisty nauczyć się w końcu jeździć, ale i tu jakoś dziwnie nie poszło tak, jak powinno. Facet, kiedy mnie zobaczył z roztrzęsionymi nogami, zaczął od „Kobieto, oddychaj!” - i właściwie na tym oddechu skończyła się nasza pierwsza lekcja. Potem było już nieco lepiej, ale tylko „nieco”, a koleś okazał się ostatecznie do bólu szczery: „z ciebie taka narciarka, jak ze mnie instruktor” - no takie złote myśli na stoku – skarb po prostu!
![]() |
Narciarze w Tyliczu |
Po czterech dniach
jeżdżenia poczułam się na mimo wszystko na tyle pewnie, że postanowiłam po
szkółce narciarskiej moich dzieciaków pojeździć chwilę razem z nimi. Tak, żeby poczuć ten narciarski fun razem z nimi! Wspólnie! Ręka w rękę! Takie nasze rodzinne białe szaleństwo!...
O
zgrozo! Nic głupszego nie mogłam wymyślić! Najpierw pokłócili
się, którędy jechać, potem marudzili, że trzeba stać w kolejce
do wyciągu (już chyba z przyzwyczajenia, żeby mamusi ciśnienie podnieść, bo przecież z instruktorem nie mieli z tym problemu), a po drodze wyrzucali mi jeszcze, dlaczego oni z tatą nie mogą
pojeździć (jakby to była moja wina, że ich kochany tatulek wolał
w ten jeden dzień w spokoju pojeździć gdzie indziej)...w końcu
ruszyliśmy. Tymon koniecznie chciał być pierwszy, więc zjechał
właściwie na krechę. Po drodze raz na mnie poczekał, kiedy dojechałam westchnął tylko, burknął coś pod nosem i pojechał dalej... Przy mnie została czteroletnia Klara, która
po czterech dniach w przedszkolu narciarskim jeździła już na
pewniaka, żeby nie powiedzieć, że lepiej ode mnie...
Finał był taki, że oni zjechali, a ja zestresowana wylądowałam w choinkach i znów po staremu musiałam się odpinać z nart, żeby móc w ogóle wygramolić się ze śniegu...jak ich dogoniłam znowu się kłócili, którędy jechać...
Także cyrk na nartach zaliczony. Głównie w moim wykonaniu. Na szczęście nasze dzieciaki odziedziczyły po ojcu koordynację ruchową, więc jest szansa, że jeśli może kiedyś pojedziemy w Alpy, to nie zabiją się na pierwszym zjeździe. O mnie mniejsza, bo ja jestem trochę jak cyrkowy clown – niby się wywraca, niby dostaje po ryju, ale wciąż wstaje...no cóż, może nie do nart, ale do czegoś ma się ten talent! ;)
![]() |
Czteroletnia narciarka :) |
Finał był taki, że oni zjechali, a ja zestresowana wylądowałam w choinkach i znów po staremu musiałam się odpinać z nart, żeby móc w ogóle wygramolić się ze śniegu...jak ich dogoniłam znowu się kłócili, którędy jechać...
![]() |
Dzieciaki po nartach |
Także cyrk na nartach zaliczony. Głównie w moim wykonaniu. Na szczęście nasze dzieciaki odziedziczyły po ojcu koordynację ruchową, więc jest szansa, że jeśli może kiedyś pojedziemy w Alpy, to nie zabiją się na pierwszym zjeździe. O mnie mniejsza, bo ja jestem trochę jak cyrkowy clown – niby się wywraca, niby dostaje po ryju, ale wciąż wstaje...no cóż, może nie do nart, ale do czegoś ma się ten talent! ;)
Komentarze
Publikowanie komentarza