Myśl globalnie, zwiedzaj lokalnie - jedziemy na Mewią Łachę!
Sobota. Leniwa i w końcu
wolna. Możemy wylegiwać się do dziesiątej. Nikt i nic nas nie
goni. Dzieciaki rozkoszują się naszą połowiczną tylko
obecnością, bo niby jesteśmy, widać nas spod kołdry,
chrapiącego tatuśka słychać nawet w całym mieszkaniu, ale
właściwie to jakby nas nie było. Reakcji życiowych adekwatnych
dla rodziców dwójki małych dzieci brak. I przed dziesiątą nie
zmieni tego nic! Nasze potwory (nauczone latami praktyki) przyjmują
to ze spokojem, a nawet, co tu ukrywać, radością. No bo jak tu nie
cieszyć się z takiej wolności! Można jeść chleb z nutellą albo
masłem orzechowym przed telewizorem na kanapie i pić mleko prosto z
lodówki. Można olać znienawidzone skarpy i łazić w piżamie bez
wysłuchiwania, że trzeba się ubrać. I można oglądać bajki! –
MARZENIE! Takie rzeczy to tylko w sobotę!
W pewnym momencie jednak
w końcu wstaje matka. Zanim się ogarnie trochę to potrwa, ale już
od pierwszych minut dyryguje: nie krusz, załóż, odstaw, wyłącz
itp. itd.... no przynudza po prostu. A potem nagle ojciec przestaje
piłować, a to już sygnał, ze można mu skoczyć na klatę i
trochę pokokosić się jeszcze w łóżku rodziców. Tak to mija
ranek.
I tu już wielkimi
krokami zbliża się chwila, kiedy to Mój Stary – prawie wyspany,
po śniadanku i kawce zaczyna zastanawiać się co zrobić, by jakoś
przeżyć sensownie ten jakby nie było wolny dzień... Wolny znaczy
się cały!!! z ukochaną rodzinką: żoną, która zaraz zacznie
wymyślać jakieś dziwne zadania pod tytułem „odkurz”, albo
jeszcze lepiej „odkurz, a potem idź po zakupy” i z dzieciakami,
których celem stanie się lada chwila zatrucie zachciankami i
kłótniami ulubionego dnia tygodnia. Mój Stary w zwyczaju ma więc
w sobotę zadać mi z rana pytanie: Co dziś robimy?
![]() |
Plaża zimą |
I się zaczyna. Szalona burza naszych wciąż jeszcze wczorajszych mózgów trwa często długo, czasem kończy się fiaskiem i wtedy zostaje nam spacer po dzielni, ale w ten weekend poszło nam wyjątkowo szybko. Być może dlatego, ze słońce świeciło jak rzadko i chcieliśmy jak najszybciej wyjść z domu, by z niego skorzystać. Taka przyjemność w Gdańsku, w zimę to w końcu rarytas, nie oszukujmy się.
„Wychodzimy za 15
minut” - grozi Mój Stary patrząc na mnie wymownie, bo ja wciąż
krążę po mieszkaniu w koszulce, bez makijażu i czupryną zamiast
fryzury. No, drażni mnie to, ale oboje wiemy, że dzięki takim
tekstom mocno wszyscy spinamy poślady... i już po chwili Tymon stoi
zwarty i gotowy przed drzwiami. Klara, widząc to, też dostaje
powera na wyszykowanie się. Idzie jej bardziej opornie, ale niech
ktoś tylko spróbuje jej w tym pomoc! Od razu nasza domowa Królowa
Lodu poczęstuje go za to lodowatym spojrzeniem i tekstem wysyczanym
przez zęby: „Mam cie zamrozić moimi palcami?!” Więc nie warto.
Najdłużej grzebię się jak zwykle ja. Ale i mi po niecałej
godzince ;) udaje się opuścić chatę. Jedziemy! Pomysł na dziś:
Ujście Wisły i rezerwat przyrody Mewia Łacha. Słońce dalej
świeci, więc początek mamy całkiem niezły!
Dojeżdżamy do Świbna, zostawiamy auto i ruszamy. Ja jak zwykle, nie do końca zorientowana, nie pamiętam, a jakoś w porannym amoku „wychodzenia z domu” nie miałam czasu sprawdzić, jaki dystans czeka nas w rezerwacie. Kiedyś co prawda już tu byłam, ale dawno temu, kiedy jeszcze Klary nie było nawet w mojej głowie, co dopiero na świecie i kiedy jeszcze Tymon powożony był jak na prawdziwego Księżunia przystało – w wózku. To właśnie przez ten wózek (i pogodę) nie pokonaliśmy wtedy całej trasy. No teraz to co innego! Teraz jesteśmy wolni od zbędnych balastów, nie licząc oczywiście tych dwóch krążowników między nogami, pogodę mamy świetna, a ja zerową orientacją w terenie i brak informacji, że czeka nas 6,5 kilosów z buta! Dzięki temu nie świruję jak prawdziwa sfiksowana matka: „Ale przecież dzieciaki nie dadzą rady!!!!” tylko wręcz przeciwnie – będąc w błogiej nieświadomości z entuzjazmem rozpoczynam wędrówkę! Mój Stary oczywiście przeciwnie – jest znakomicie zorientowany, ale dzielenie się ze mną takimi drobnostkami jak długość trasy 6,5km nie leży w jego naturze...
![]() |
Leśne pogawędki |
Dojeżdżamy do Świbna, zostawiamy auto i ruszamy. Ja jak zwykle, nie do końca zorientowana, nie pamiętam, a jakoś w porannym amoku „wychodzenia z domu” nie miałam czasu sprawdzić, jaki dystans czeka nas w rezerwacie. Kiedyś co prawda już tu byłam, ale dawno temu, kiedy jeszcze Klary nie było nawet w mojej głowie, co dopiero na świecie i kiedy jeszcze Tymon powożony był jak na prawdziwego Księżunia przystało – w wózku. To właśnie przez ten wózek (i pogodę) nie pokonaliśmy wtedy całej trasy. No teraz to co innego! Teraz jesteśmy wolni od zbędnych balastów, nie licząc oczywiście tych dwóch krążowników między nogami, pogodę mamy świetna, a ja zerową orientacją w terenie i brak informacji, że czeka nas 6,5 kilosów z buta! Dzięki temu nie świruję jak prawdziwa sfiksowana matka: „Ale przecież dzieciaki nie dadzą rady!!!!” tylko wręcz przeciwnie – będąc w błogiej nieświadomości z entuzjazmem rozpoczynam wędrówkę! Mój Stary oczywiście przeciwnie – jest znakomicie zorientowany, ale dzielenie się ze mną takimi drobnostkami jak długość trasy 6,5km nie leży w jego naturze...
No więc idziemy.
Najpierw lasem. Tymon od razu wpada w tryb „dziecka lasu”: biega,
stuka, strzela, skacze, prowadzi jakieś niezrozumiałe nam wojny z
niewidzialnym dla nas przeciwnikiem... Ta zabawa oczywiście nie trwa
dłużej niż 20 minut, ale i tak oddycham z ulgą. Do tego każdy z
nas na życzenie Klary – tym razem Królowej Lasu potrzebuje kija i
te poszukiwania najznakomitszego kija do dalszej drogi załatwiają
kolejne 15 min. I jakoś to leci.
Pierwszy kryzys następuje, kiedy wchodzimy w pas między lasem, a plażą. Całe szczęście, że właśnie tam, bo akurat tam rosną już bazie (jest luty!!!) i mogę zająć swoją Królową głaskaniem mięciutkich kotków, a potem las się kończy i zaczyna się plaża. Ta nagła zmiana środowiska jakoś wytrąca Klarę z jęczenia. Nagle dostaje mocy i zasuwa w stronę brzegu. No, a tam wiadomo – nowe atrakcje: kolejna dawka dziwnych patyków, muszelki i... uwaga, uwaga – bursztyny! A właściwie mikrobursztynki... Lub coś małego i brązowego... Co prawda mam wątpliwości, czy ojciec nie wcisnął młodym jakiegoś kitu z tym bursztynem, ale podziałało! I teraz idą i szukają kolejnych skarbów.
![]() |
Kij w dłoń i do przodu! |
Pierwszy kryzys następuje, kiedy wchodzimy w pas między lasem, a plażą. Całe szczęście, że właśnie tam, bo akurat tam rosną już bazie (jest luty!!!) i mogę zająć swoją Królową głaskaniem mięciutkich kotków, a potem las się kończy i zaczyna się plaża. Ta nagła zmiana środowiska jakoś wytrąca Klarę z jęczenia. Nagle dostaje mocy i zasuwa w stronę brzegu. No, a tam wiadomo – nowe atrakcje: kolejna dawka dziwnych patyków, muszelki i... uwaga, uwaga – bursztyny! A właściwie mikrobursztynki... Lub coś małego i brązowego... Co prawda mam wątpliwości, czy ojciec nie wcisnął młodym jakiegoś kitu z tym bursztynem, ale podziałało! I teraz idą i szukają kolejnych skarbów.
![]() |
Kto znajdzie największego bursztynka? |
Zamiast skarbów znajdujemy niestety martwą, suchą już właściwie fokę bez głowy. Smutny obrazek, ale teraz już nikt z nas nie ma wątpliwości, ze foka szara tam faktycznie występuje (a przynajmniej występowała). Przy tej okazji ojciec – mądra głowa zapodaje dzieciakom przesyconą na zmianę ironią i nauką na przyszłość opowieść z serii „świat umiera, ludzie są źli”. No cóż, każdy rozsądny ojciec potrzebuje mieć pewność, ze nauczył swego syna czegoś więcej niż tylko pierdzenia pachą...
![]() |
Zamiast bursztynów martwa foka 😢 |
Niestety to lekkie przynudzanie wzbudza u Klary kolejny kryzys i ojciec w nagrodę musi zająć się niesieniem jej na głowie. Ja dostaję się w ten sposobów w szpony Tymona i niestety przez resztę trasy przez plażę muszę wysłuchiwać opowieści o najnowszej jego zajawce, czyli grze komputerowej i jej postaciach, skinach, nagrodach, punktach, diaksach... Masakra po prostu! Nie mogę jednak być wyrodną matką, co to się swoim syneczkiem nie interesuje, no więc słucham, z trudem, ale słucham...
![]() |
zagadany syn, zasłuchana mama;) |
Dochodzimy do platformy widokowej. Ostatnie spojrzenie na przepiękną plażę i wracamy w stronę auta. Teraz już nie plażą, a częściowo kamienną groblą, a potem znów lasem, bo na grobli cholerne wiatry nie dają jednak nacieszyć się dłużej widokiem. Oczywiście dzieciakom sprzedajemy wersję pt. „już wracamy, zaraz będziemy” i jakoś to niewinne kłamstewko ich uspokaja. Jakoś idą. Pod koniec jeszcze obietnica, że na obiad pojedziemy gdzieś do restauracji, załatwia ostatni odcinek trasy. Nasze małolaty są już tak głodne i tak lubią wydawać nasze pieniądze w restauracjach, że znów magicznie dostają powera i docierają bez płaczu do auta.
Co prawda, w jednej z
nielicznych otwartych poza sezonem restauracji na Wyspie
Sobieszewskiej jest taki tłum i tak słaba organizacja pracy, że
czekamy ponad godzinę na zamówione żarcie, ale przynajmniej jest
smaczne. Nie przeszkadza nam nawet fakt, że dostajemy stolik po
dwóch lokalnych drobnych pijaczkach, których właściciel przegonił
na taborety, by nas móc posadzić. No cóż, ja już tam w
sobieszewskie układy wchodzić nie będę.
![]() |
Plaża w rezerwacie Mewia Łacha |
Sobotnia wycieczka kończy się więc pełnym sukcesem! To oczywiście żadna wielka podróż, żadna wyprawa, ale biorąc pod uwagę, że mieliśmy do dyspozycji tylko jeden dzień, to i tak wykonaliśmy plan maksimum! A poza tym warto czasem, poza dalekimi krajami, odkryć własne, lokalne atrakcje.
Myślę też, że
wszystko tak dobrze się udało, bo wycieczka była spontaniczna, nie
było co do niej zbyt wielkich oczekiwań, towarzyszyło jej słońce
i wiodła przez piękne tereny rezerwatu: ukochany przez Mojego
Starego las i ukochaną przeze mnie plażę. Było tak pięknie, że
nawet nasze potwory dały się uwieźć naturze! Mewia Łacha - fantastyczne miejsce nie tylko dla miłośników ptaków, ale też
dla rodziców lubiących sensownie wymęczyć swoją dzieciarnię!
Komentarze
Publikowanie komentarza